Wymyśliłam podróż rowerem wokół Jeziora Wiktorii w Afryce. Wyruszyłam w trasę pierwszego dnia nowego 2004 roku z Hippo Valley Inn pod Nairobi, z rezydencji Asi i Sao Gamba. W tym urokliwym miejscu dwadzieścia dni później zamknęłam pętlę. Jechałam w przeciwnym kierunku do ruchu wskazówek zegara. Trasa wiodła przez Kenię, Ugandę i Tanzanię. Dwukrotnie przekraczałam linię równika. Z Bukoby do Mwanzy musiałam płynąć statkiem. Jeszcze w Kisumu dowiedziałam się, że droga lądowa na tym odcinku jest pełna lwów i kłusowników. Tych drugich boję się stokroć razy bardziej niż króla zwierząt.

Umówiłam się z Jonesem przed hotelem New Stanley w Nairobi o godzinie dziesiątej rano. Dojechałam kaszląca i kichająca w strugach deszczu trzy godziny później. Afrykanie mają fantastyczną zdolność czekania, ale uprzedziłam Jonesa telefonicznie, że będę znacznie później. Rower odmówił mi posłuszeństwa już na pierwszym kilometrze.
- Boże, co się dzieje??
Opony oklejone szarą mazią, nie mogę jechać, mży, z trudem prowadzę rower.
- Ależ te sakwy ciężkie!
- Jambo! Happy New Year!
- Jambo! Happy New Year! - odpowiadają mali Masajowie.
- Nie przejedziesz tędy - mówią do mnie.
- Co?
- Afrykańskie mady!

Możesz uczyć się w szkole o glebach, ale dopóki nie utopisz się w szarej mazi, dopóki nie zobaczysz jak w lawinowym tempie koła i buty obrastają szarą, lepką breją, dopóki nie poczujesz, że roweru nie możesz pchnąć ani do przodu ani do tyłu, nie możesz go podnieść, a każdy minimalny ruch tylko pogarsza sytuację, nie będziesz wiedział co znaczą afrykańskie mady po deszczu! Patykiem wyrwanym z masajskiego płotu czyścimy koła i przenosimy we trójkę rower metr po metrze pod górę. Tam gdzieś ma być lepsza droga, droga, której nie znałam do tej pory! Chłopcy dostają ode mnie parę nowiuteńkich spodni safari. Dźwigam na plecach całą torbę prezentów dla afrykańskich dzieci. Kiedy potem po 20 dniach, w upalny dzień wrócę do Hippo Valley Inn, Sao będzie już wiedział o darowanych spodniach. Masajowie opowiedzieli mu noworoczną przygodę na drugi dzień po moim wyjeździe.

Przez dwadzieścia osiem kilometrów z Kitengela do Nairobi leje już jak z cebra, nie mogę też jechać asfaltem, bo cały czas spychana jestem przez wielkie samochody do rowu. Asia pomyliła się, miało być spokojnie, a tu ruch jak przed długim weekendem na trasie Warszawa - Gdańsk. Na przekór losowi, buzia mi się śmieje od ucha do ucha i rozdaję noworoczne życzenia na prawo i lewo. Jestem szczęśliwa, jestem na rowerze w wymarzonej Afryce.
- Deszcz Cię błogosławi - powiedziała rano Asia.
Spod ociekającego kaptura dostrzegam na skarpie charakterystyczną smukłą postać Masaja.
- Soba, Happy New Year! - przekrzykuję deszcz.
- Soba, Happy New Year! - krzyczy, podnosząc do góry rękę, Masaj.

Jones czeka pod hotelem z nowiutkim żółtym górskim rowerem. Idziemy na obiad, ale ja zamawiam tylko sok z egzotycznych owoców. Z powodu grypy przywiezionej z Polski, przemęczenia i deszczu nie jestem w stanie jeść.

Tego dnia na wieczór docieramy do Naivasha Lake. Mam wyrzuty sumienia, że z planowanych stu pięćdziesięciu kilometrów, jedną trzecią trasy dosztukowałam autobusem, ale usprawiedliwiam siebie chorobą i stratą ponad trzech godzin w walce z afrykańskimi madami. Jones ma problemy z przerzutkami, bez przerwy spada mu łańcuch. Potem się okaże, że dziennie będzie tracił parę godzin i sporo pieniędzy na naprawę roweru.

Nad Jeziorem Naivasha wracają wspomnienia sprzed dwóch lat. Byłam tutaj z polskim pilotem, minęłam właśnie camping, na którym spaliśmy dwie noce pod rząd i na którym to campingu zostawiłam mój ulubiony niebieski ręcznik. Zastanawiam się nad duchowym światem Afrykanina. Kto jest bardziej przesądny, ja czy Jones? W moim domu mówi się, że jeżeli zostawisz jakąś rzecz w danym miejscu, to wrócisz tam. Ja w to wierzę i wróciłam.
- Jones! Ja tu byłam! - Tutaj spałam i pierwszy raz w życiu widziałam żurawie koroniaste! ? O rety, patrz! - Brama do Hell's Gate! - A tam mieszka Teresa, która fantastycznie gotuje.... W powietrzu unosi się ten sam zapach pieczonej na ruszcie kukurydzy. - A tędy się jedzie do Adamsonów, opiekunów Elzy z afrykańskiego buszu!

Fishermann Camp jest położony nad samiutkim brzegiem jeziora. Nie mam ochoty na spanie w namiocie, płacę za mały bungalow, łazienki są na zewnątrz pod gołym niebem. Choroba się nasila, jest mi zimno, ale zmuszam się do wzięcia, na szczęście, gorącego prysznica. Przebieram się w suche spodnie safari i cienką bluzę polarową. Jedyna kurtka od deszczu przemoczona jest na wylot.

Kolację jem przy dużym, otwartym kominku na wolnym powietrzu. Nie lubię kanadyjskich kominków za szkłem. Nie słychać trzasku palących się drew i nie czuć żaru ognia.
Na kolację zamawiam ugali, sukumawiki i herbatę z mlekiem. Na gorących kamieniach suszę jeden przemoczony but. Nie wszystkie rzeczy były dobrze zapakowane w plastikowe worki i część ubrań zamokła. Po kolacji wskakuję w mój ukochany śpiwór, w którym spałam pod Mt. Kenią i Kilimandżaro. Wkrótce zasypiam. W nocy budzę się jednak parę razy, jest mi albo zimno, albo zlana jestem potem.

Następnego dnia budzi mnie czerwona poświata i orzeźwiające powietrze. Przed pójściem spać odsunęłam zasłony, aby móc lepiej słyszeć, przez moskitiery w oknach, nocny koncert zwierząt. Takiego jednak koncertu ptaków, małp i hipopotamów, jak dwa lata wcześniej nad Jeziorem Baringo, już nie usłyszałam.

Od tego poranka słońce grzeje niemal bez przerwy przez dziewiętnaście dni. Na śniadanie, wyjątkowo zjadam polski domowy piernik i popijam herbatą z mlekiem. Siostra, żegnając się po Wigilii, dała mi go na drogę. Jonesowi uszy się trzęsą.
- Nigdy nie jadłem tak pysznego ciasta - mówi.
- Cieszę się, że Ci smakuje. To nasze tradycyjne ciasto na Boże Narodzenie, przynajmniej w moim domu - uśmiecham się. Chciałabym mu jeszcze opowiedzieć o makowcach i kluskach z makiem, miodem i orzechami, ale nie wiem jak jest mak po angielsku.

Potem już zawsze dzień zaczynam od owoców. Najpierw zjadam banany, ananasy, mango, papaję, dopiero potem omlety, tosty i wypijałam termos białej herbaty albo kawy. Na obiad zamawiam ugali, rybę z Jeziora Wiktorii i sałatkę z pomidorów, czasem ryż i sukumawiki, a czasem wszystko na raz.

W Ugandzie nie spotykam ludzi, którzy mówią po angielsku, a Jones nie może też porozumieć się w Suahili.
- Czy mówisz po angielsku?
- Yiyiyi......
- Yiyiyi czy tak? - pytam się dziewczyny w przydrożnym barze i w tym momencie przypomina mi się dowcipna teoria na temat wyginięcia mamutów, duszę jednak śmiech.
- Tak, mówię po angielsku.
- W takim razie, proszę ugali, rybę pieczoną i dużą miskę pokrojonych pomidorów z cebulą.

Fotografuję kwiaty, potrzebne mi będą do mojej strony internetowej. Po dwudziestu minutach dziewczyna przynosi jedzenie przykryte drugim talerzem. Odsłaniam i widzę ...... przepięknie podaną fasolę, pieczone banany i dwa plasterki awokado. Nie wytrzymuję i zaczynam się głośno śmiać. Łzy leją mi się z oczu. Jones ma głupią minę, ale kiedy zamiast herbaty dostaje kawę również wybucha śmiechem. Chcę dziewczynę przeprosić za moje zachowanie, ale nie mogę, dławię się ze śmiechu.
- Mój angielski jest bardzo dobry. Staram się mówić bardzo powoli i dokładnie - mówi Jones.
Pokładam się ze śmiechu! - I co z tego, Jones? Ta dziewczyna nie zna angielskiego ani suahili. A my nie znamy jej języka luganda.

Odchodząc, zostawiam napiwek, a myśli cofają się bezwiednie szesnaście lat wstecz. Byłam kelnerką w dużej restauracji w centrum Londynu i nie mogłam pomylić steka średnio wysmażonego od dobrze wysmażonego. Ta ugandyjska dziewczyna zamiast sałatki z pomidorów przyniosła pieczone banany i świat się nie zawalił. Afryka nadal uśmiechała się pełnym słońcem! Hakuna matata!

Dziennie robię około dziewięćdziesięciu kilometrów, tylko dwa razy udaje mi się przejechać ponad sto dziesięć kilometrów. Mam świetny rower od sponsora i znakomitą kondycję, nad którą pracowałam w Polsce przez siedem miesięcy i mogłabym przejeżdżać dziennie z łatwością drugie tyle. Jones ma rozpadający się, ciężki rower, gorszą formę i diametralnie inne spojrzenie na świat. Dla mnie ta podróż to wielka przygoda i ogromna radość, dla niego - ciężka praca. Dla mnie to długo oczekiwane trzy tygodnie urlopu, dla niego czas ma inny wymiar. Ja chcę startować tuż po wschodzie słońca, on - po godzinie dziesiątej, ja w sytuacjach ekstremalnych dostaję przyśpieszenia, Jones schodzi z roweru i spaceruje. Ja mogę jechać jeszcze parę kilometrów po zachodzie słońca, on widzi wszędzie złe duchy.
- Jesteś urodzona pod szczęśliwą gwiazdą - powiedział kiedyś do mnie.
- Dlaczego tak sądzisz ?
- Przejechałaś obok facetów z nożami za pasem i nie widziałaś tego.

Poza dnem Wielkiego Rowu, nigdy nie jest płasko. Codziennie mam do pokonania góry, czasem takie małe roztoczańskie pagórki, częściej jednak jest to droga z Zakopanego do Morskiego Oka. Nigdy nie wiem ile kilometrów przejadę danego dnia. Liczby na mapie w stosunku do liczb na sporadycznych tablicach drogowych mają się nijak. Zdaniem Jonesa, zawsze robimy więcej, ale już dawno zauważyłam, że mój kenijski kolega nie odróżnia dwóch kilometrów od dziesięciu. Widocznie, jeżdżąc ciężarówką na safari z australijskimi gośćmi, nie ma to takiego znaczenia. Ufam swojemu licznikowi, ale też nie do końca wyprawy.

Czas powoli mija. Wreszcie widać na mapie, że posuwam się do przodu. Każdy dzień jest inny. Każdy nocleg - inny, ale najpiękniejszy ten w górach koło Elburgon, na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Kolonialny charakter wnętrz, pokój z łóżkiem pośrodku ma co najmniej czterdzieści metrów kwadratowych, stylowa łazienka z wanną. W kominku do późna w nocy trzeszczy ogień, rzucając światło na czerwonobrunatną, mahoniową podłogę. Nad ranem półprzytomna wślizguję się w puchowy śpiwór. Jest okropnie zimno. Jestem wyżej niż Rysy.

Codziennie mijam setki dzieci, które na mój widok krzyczą - Muzungu, - Muzungu. Kiedyś widziałam bawiące się dziecko, które podskakując do góry kręciło się równocześnie w kółko. Na mój widok zatrzymało się na sekundę w powietrzu, zupełnie oniemiałe. Codziennie macham do tych uśmiechniętych twarzyczek, czasem odrywam od kierownicy obie ręce i macham do tych po prawej stronie drogi i do tych po lewej stronie drogi równocześnie Codziennie mijam dziesiątki pięknych kobiet, Naomi Campbell w łachmanach i odświętnych strojach. W Kenii i Ugandzie nie spotykam kobiet na rowerze, w Tanzanii jest ich mnóstwo. Jeżdżą z gracją w tych swoich długich, kolorowych kangach zawiniętych wokół bioder. - Jak one to robią? - Nawet w długich spodniach nie potrafię jeździć na rowerze.

Nie zwróciłam uwagi wcześniej, że w Afryce jest tyle rowerów. Tysiące jednakowych indyjskich rowerów. Kiedyś bezwiednie spojrzałam na jeden z nich. Na czarnej ramie widniał biały napis "Theatre of dreams" ...

Mijam parasolowate akacje, eukaliptusy, drzewa mangowe, w górach - sekwoje, dziesiątkami kilometrów ciągnące się plantacje herbaty, trzciny cukrowej, przecinam lasy deszczowe i dżungle bananowe, busz i step afrykański, mijam wioski i tereny bezludne, wspinam się mozolnie na wyżyny i krawędź Wielkiego Rowu, a potem zjeżdżam z nich z zawrotną prędkością czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę. W Kisumu po raz pierwszy zanurzam rękę w Jeziorze Wiktorii, potem już cały czas czuję bliskość jeziora i zapach ryb. Są dni kiedy jadę sto metrów od linii brzegowej, zatrzymuję się wtedy i pływam. Świetnie radzę sobie w takich miastach jak milionowa Kampala i trzy razy większe Nairobi. Uwielbiam przeciskać się między samochodami, wyprzedzać je, startować szybciej od nich. W tej ludzkiej dżungli nie śmiem tylko wyciągać mojego aparatu fotograficznego. Mam w swojej pamięci wiele pięknych obrazów, których z różnych powodów, nie udało mi się zamknąć w kadrze. Do kolekcji zdjęć, których nigdy nikt nie zobaczy, dorzucam kolejne dwa z Kampali.

Droga z Bomet do Narok to prawdziwa pustynia. Jak okiem sięgnąć po horyzont - wypalona słońcem ziemia, nie dające cienia, targane nieustannym wiatrem cierniste krzewy, raptem co paręnaście kilometrów masajska manyatta. Od świtu wieje pustynny gorący wiatr z taką siłą, że z góry zjeżdżam z prędkością zaledwie dziesięciu kilometrów na godzinę. Jones zostaje daleko z tyłu. Zatrzymuję się co parę kilometrów i czekam na niego. Przeraża mnie ten wiatr. Niszczy moją psychiczną odporność. Mam tylko litr wody w zapasie. Tracę pewność siebie. Staram się nie oddychać ustami. Dostrzegam Jonesa drgającego w gorącym powietrzu jakieś dwa kilometry dalej. Czekam. Jones powoli prowadzi rower.
- Jones, co się znowu stało? - Przekrzykuję wiatr.
- Nic.
- To dlaczego prowadzisz rower ?!?! Ten wiatr może nas zabić! To nie czas na spacer - wydzieram się.
- Nie mam siły.
- Mówiłeś, że jesteś najlepszym biegaczem w Kenii. Chciałeś się ze mną zakładać.
- Bo to prawda.
- Kłamiesz! Ty nawet chodzić szybko nie potrafisz, a co mówić biegać!

Wyciągam wilgotny ręcznik z sakwy i okrywam nim ramiona. Czuję się teraz bezpieczniej na tym pustkowiu targanym gorącym wiatrem. Odjeżdżam i zastanawiam się po raz setny, kto dla kogo jest przewodnikiem i ochroniarzem?

Chwieję się na rowerze w potężnych porywach wiatru. Jak okiem sięgnąć szosa jest pusta i bez śladu życia. Anita z Polski przysyła wiadomość o śmierci Czesława Niemena. Pośrodku bezmiaru wypalonej słońcem ziemi i wśród pustynnego wiatru rozbrzmiewa głośno "Dziwny jest ten świat..."

Opuszczam rano Narok. Pogoda fantastyczna. Droga prowadzi przez busz. Słucham ptaków i nie jestem w stanie sobie wyobrazić czekających mnie wkrótce polskich mrozów. Po dwóch godzinach jazdy pod górę zatrzymuję się i czekam na Jonesa.
- Minęłaś dwa gepardy! - mówi, strząsając dłonią krople potu z twarzy.
- ?????????????
- Przejechałaś dziesięć metrów obok gepardów! Siedziały przy drodze!

Przepaja mnie złość i smutek. Widziałam żyrafy, antylopy, stada zebr, gnu, małpy nieustannie skakały małpie figle, na wysokości Parku Narodowego Serengeti szakal przeciął mi drogę, pytałam się Jonesa o nazwy bajecznie kolorowych ptaków i po cichu marzyłam o zobaczeniu geparda. Tak bardzo chciałam zobaczyć geparda. Minęłam dwa... Co za wstyd!

W pracy poczyniono zakłady, czy uda mi się zrealizować plany i zamknąć pętlę.
- Marcin, wygrałeś!

Znad porannej kawy w hotelu Stanley'a przesyłam pozdrowienia znajomym. Pętla zamknięta! Tysiąc siedemset kilometrów na liczniku. Afryka jest piękna! Udało się!

Żegnam się z Jonesem na Kenyatta Avenue i kieruję na południe do Hippo Valley Inn. "Wszędzie - światło. Wszędzie - jasno. Wszędzie - słońce", jak pisał w "Hebanie" Kapuściński. Mknę między samochodami z prędkością dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, śmieję się, jestem taka lekka i silna. Kierowcy pozdrawiają mnie wyciągniętymi w górę kciukami. Po kilkunastu kilometrach uświadamiam sobie, że wyjechałam z Nairobi bardzo szeroką i bardzo ruchliwą Uhuru Highway. Uhuru w języku suahili oznacza wolność. JESTEM WOLNA I BARDZO SZCZĘSLIWA!!!

A.Martinka